Wyniki wyborów prezydenckich to trudny orzech do zgryzienia dla statystyków

Dzieją się ciekawe rzeczy, a statystycy mogą służyć pomocą w badaniu wiaarygodności i poprawności różnych danych. Trwogę budzą np. dane z ostatnich wyborów prezydenckich. Po zbadaniu metodami analizy statystycznej kilku próbek danych możnaby się pokusić o postawienie tezy, iż konieczne są dalsze badania statystyczne tych danych. Testy przeprowadzać można w oparciu o Test Benforda, stosowany przy wykrywaniu fałszerstw w ciągach danych tego typu od 40 lat. Istnieją również inne typy testów.

Dane jakie zebrałem potwierdzają dziwną tendencję – wyniki wyborów prezydenckich z komisji obwodowych jakie badałem mają inny rozkład liczb w wynikach niż możnaby się statystycznie spodziewać. Czytaj dalej

Różnice miast zachodniej Polski i Czech to 30-50 lat

Jako ekonomista miast i regionów skupiam się na analizie gospodarek miejskich. Ostatnio ekonomiści którzy przewidzieli kryzys roku 2008, jak Max Otte, namawiają do sceptycyzmu wobec danych statystycznych serwowanych przez rządy. W polskim przypadku ten urząd podległy jest rządowi, jak do niedawna w Grecji, czy też jakiś czas temu w Argentynie. W przypadku porównywania gospodarek miast, ewentualne „ściemy” podległych zbyt bardzo rządowi statystyków są chyba łatwiejsze do wykrycia. I wrażenie takiego „ściemniania” na temat polskiej gospodarki mam już po ostatniej, pobieżnej wizycie w miastach które odwiedzam regularnie od dzieciństwa.

Wg aktualnych, najowszych wyników rządowego GUS po Powszechnym Spisie Ludności dane te przedstawiają się następująco, i są one zapewne wynikiem metodologii, nadal głównie opartej na nieaktualnych już danych meldunkowych:
Stan ludności w tys. (20. V. 2002 r.) 38 230,1
Stan ludności w tys. (31. III. 2011 r.) 38 511,8
Różnica w latach 2002-2011 (przyrost/ubytek w tys.) 281,7
Kiedyś różnice między Jelenią Górą czy Zieloną Górą a podobnymi miastami Czech Zachodnich (jablonec nad Nisou, Liberec, Karlove Vary) nie były tak przytłaczające i bolesne. Wydaje się że bolączką polskich miast jest przede wszystkim odpływ liczby mieszkańców. Tych po prostu nie widać na ulicach, mimo deklarowanej większej czy podobnej liczby mieszkańców jak miasta czeskie.
Miasta Czech Zachodnich wyprzedzają dziś Polskę o jakieś 3 do 5 dekad przemian gospodarczych i społecznych, podczas gdy na początku transformacji ustrojowej różnica ta wynosiła mniej więcej dekadę- góra dwie. Miasta Polski Zachodniej na ogół były podobnie urządzone jak miasta Czech Zachodnich, szczególnie miasta uzdrowiskowe czy miasta ogrody, jak Legnica, tylko że w Czechach nie oszpecono zabytkowych fasad kamienic, nie zlikwidowano przedwojennego układu zieleni miejskiej, co więcej, ulice i parki są dziś na prawdziwie zachodnioeuropejskim poziomie. Ostał się z czasów komunizmu – jeszcze dopracowany użytkowaniem miejscami jednego z najnowocześniejszych w Europie parków taboru przez przewoźników prywatnych- system transportu zbiorowego, w ok. 70 % nieczynny już w Polsce.
Oglądając zdjęcia z miast Czech Zachodnich warto pomyśleć, co straciliśmy, idąc w inną niż zachodnioeuropejska politykę transportową, inne normy przestrzeni miejskiej (dopuszczenie billboardów i szpecących reklam) etc. Jako mikroekonomista zajmujący się ekonomiką miast i regionów muszę stwierdzić że transformacja gospodarcza miast się nie powiodła, miasta polskie wykazują raczej znacznie niższą liczbę ludności niż podawane przez rząd dane. Różnice mogą być nawet 3-krotne, traktując jako punkt wyjścia np. ofertę sklepów czy restauracji, i porównując różne sektory gospodarki w miastach polskich i czeskich z deklarowana podobną liczbą ludności. W Czechach te same sklepy w miastach podobnej wielkości są kilkakrotnie bardziej liczne, niektóre są wielopoziomowe,  podczas gdy w miastach Polski tej wielkości działa jeden- dwa niewielkie sklepy z takiej branży, mające kilkunastokrotnie mniej towaru na stanie (np. sklepy z modą młodzieżową w Libercu a w polskiej Jeleniej czy Zielonej Górze). W polskiej statystyce dzieją się dziwne rzeczy.
Od 2 dekad jako, najpierw student, a potem ekonomista, badałem przemiany gospodarcze regionów przygranicznych. Różnice to już kilka dekad przemian cywilizacyjnych, gospodarczych i społecznych. Nawet jeśli tematu poruszać publicznie nie chcemy, te różnice tylko rosną, a miasa zachodnich Czech przypomionają coraz bardziej Szwajcarię.
Można mówić o znacznych róźnicach ustrojowych uniemożliwiających podobnbe przemiany polskich miast. Mimo że wiele miast Ziem Odzyskanych może się pochwalić równie szczytną przeszłością gospodarczą co miasta czeskie, ich obecna pozycja wygląda dramatycznie inaczej. Są pozbawione nowoczesnej polityki transportowej, przez co wymarły z powodu kosztów zewnętrznych ich śródmieścia. W Mariańskich Łaźniach, na zdjęciach poniżej, po mieście kursują duobusy korzystające z trakcji elektrycznej w centrum miasta. Podobne systemy zlikwidowanom.in. w Dębicy, Słupsku czy między Warszawą a Piasecznem.
Tereny parkowe są najwyraźniej sztucznie nawadniane, utrzymane na poziomie angielskich trawników. Dzięki ograniczeniu motoryzacji indywidualnej śródmieście jest pozbawione hałasu samochodów, na ulicach jest mnóstwo pieszych. Miasta podobne, także mające np. ofertę uzdrowiskową w Polsce, jak np. Jelenia Góra z kurortem Cieplice- Bad Warmbrunn, szy Wałbrzych z dawnym kurortem Bad Salzbrunn, poszły w totalnie odwrotnym kierunku, i zniszczyły swoją pozycję na rynku kurortów w Europie.
Różnice się pogłębiają, a wielu woli wyrzucić ten temat poza dyskusję w mediach. Ekonomiści zaś muszą chyba zmienić profesję, skoro jedyne co im pozostaje, to dociekać bardziej realnych danych ludnościowych ze zużycia prądu czy wody. Przecież ekonomiści nie zrobią rewolucji, zaś obiektywniejsze dane tylko potwierdzą różne szacunki i przecieki funkcjonujące w naszym środowisku.
Fot. Na ulicy w Mariańskich Łaźniach

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Fot. Karlove Vary jako przykład ustrojowej transformacji gospodarki miasta

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

I od dworca dolnego do centrum:

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kryzys? A jeśli on już trwa w Polsce od dekad?

Ostatnio z dość bezpiecznej odległości podglądam polski system. „To nie ludzie, to system”- zakrzyczał onegdaj jeden z polskich klasyków. Ekonomista w coraz bardziej surrealnej rzeczywistości gospodarczej wydaje się być kwiatkiem do kożucha. Rozmaite inwestycje są realizowane bez względu na koszty. Rozmaite rynki od lat są zmonopolizowane, a ostatnie kilka lat były okresami dalszego spadku jakości ich usług czy wzrostu cen.

Mało kto sobie zdaje z rzeczywistego poziomu cen w Polsce. Lubię podawać przykład napojów typu softdrink ze średniej półki. Markowe napoje typu Cola czy lemoniada są w Polsce 2-3 krotnie droższe niż te same napoje w Niemczech, ba, uchodzą za luksusowy rarytas. Za lemoniadę „Wostok” ostatnio zapłaciłem w barze 11 złotych. Osoby które żywią się na mieście narzekają że wyżywienie samych siebie pochłania im miesięcznie 3 tys. PLN.

Na rynkach są zatory płatnicze, w niektórych sektorach tak potężne że wszelkie wykazywane w bilansach dane są czysto wirtualne, spływ gotówki bowiem tworzy niebywale makabryczny obraz. W przypadku dalszych zatorów system może się nawet rozpaść, bo działa już w wielu sektorach rynku tylko dlatego, iż większość transakcji jest objęta umowami ubezpieczeniowymi na wypadek niewypłacalności. Nie wiadomo mi jednakże jak wielkie muszą być zatory na rynku, by w tarapaty wpadli także ubezpieczyciele.

Politycy i media operują pochodnymi, by zmylić nieco widzom obraz sytuacji. „Kryzys już tu trwa od dawna”- chciałoby się rzec zaglądając w rządowe dane. Polska wg rządowych danych posiada PKB na mieszkańca na poziomie 20334 USD rocznie wg PPP, Czechy to PKB na mieszkańca 27 tysięcy, Grecja- 26,3 tys. USD rocznie, wg PPP. Wg tych danych, Polsce gospodarczo jest bliżej do Rosji (Roczne PKB na mieszkańca wg PPP na poziomie 16,7 tys. USD). Wszystkie dane za Międzynar. Funduszem Walutowym 2001 r.

Te różnice nie tyle utrzymują się, co pogłębiają. Polska gospodarka generalnie dobrze odbiła zaraz po okresie przemian ustrojowych, ale potem tempo zmian reformatorskich ustało. Sytuacja może być dużo bardziej alarmistyczna. Jako ekonomista próbowałem bezowocnie walczyć o zachowanie od demontażu rozmaitej infrastruktury technicznej wykorzystywanej w czasach prosperity gospodarczej. Brano mnie albo za szaleńca, albo za jakiegoś milośnika zabytków w płaszczyku naukowca. Jedyne co można zrobić to wysłać mail z prośbą o zachowanie od demontażu np. międzynarodowego portu lotniczego pod Jelenią Górą, albo skonstatować jadąc samochodem, że oto pod Lubskiem do końca rozebrano dawną szybką kolej z Wrocławia do Berlina, którą pociągi mknęły  160 km/h, łącząc oba miasta w 2 godziny 39 minut, kilkakrotnie szybciej niż obecnie.

Wizytując wybrzeże morza ekonomista naliczy dwa nieczynne lotnicze porty pasażerskie, ongiś całkiem oblegane. Jeszcze przed II wojną światową rozwinęła się tutaj sieć lotniczych połączeń krajowych. Ktoś mu wskaże dawny terminal pasażerskich promów po Bałtyku, dziś zamieniony w galerię sztuki. Opowie fascynujące historie o planach zamiany Ustki w kolejny wielki port morski, które przerwał wybuch II wojny światowej.

Odwiedzając zachodnie rubieże natknie się na zadziwiający świat rzeczy które były i właśnie się walą. Polska Dolina Loary, prywatna inicjatywa trójki wrocławian, mających na celu uratowanie niszczejących zamków i pałaców na Dolnym Śląsku- to przykład kampanii w czasach kryzysu. Są całe regiony Dolnego Śląska, Łużyc, Nowej Marchii, Pomorza, dawnych Prus gdzie niezwykłe dziedzictwo przeszłości rozpada się. W wielu okolicach nie znalazł się często choć jeden inwestor, któryby podjął się próby odbudowy porzuconych od wojny gmachów. Ich kres często następuje dopiero teraz, blisko 7 dekad po wojnie.

Nadal straszą ruiny nieodbudowanych od wojny miast. Do połowy odbudowano śródmieście Głogowa, choć w rynku nadal straszą ruiny teatru i opery. W ruinach leży śródmieście Kostrzyna nad Odrą, historycznej stolicy regionu Nowej Marchii. Życie gospodarcze przeniosło się na zestwiony ze szczęk pobliski bazar. Komunikacja miejska kursująca przed II wojną co 10 minut, dziś kursuje wg rozkładu ok. 3 razy dziennie. Wg krytyków- zdarza się jej nie kursować w ogóle, a pobierający od miasta dotacje przewoźnik miał tłumaczyć się brakiem pasażerów.

Centra miast podupadają gospodarczo, rozwój motoryzacji uczynił je gospodarczo zbytecznymi, niczym w USA. W Zielonej Górze na rynku od 2-3 lat stoi niewykorzystane, nowe centrum handlowe. Klienci nie mieliby się jak do niego dostać- brak tu miejsc parkingowych. Z komunikacji miejskiej korzysta już niewielka część podróżnych, zresztą komunikacja publiczna omija historyczne centrum o jakieś półtora kilometra.

Tutaj i tak jest względnie porządnie w porównaniu z Wałbrzychem. Próbując porównać nadgraniczne gospodarki Liberca i Wałbrzycha trafiamy na niewytłumaczalne statystycznie różnice. W Wałbrzychu na ulicach brakuje całych kohort demograficznych. Gdy zapytałem koło zdemontowanego dworca PKS, co ktoś zrobił z tym obiektem, siedzący tam męższyzna odpowiedział mi „Pan lepiej zapyta co zrobiono z tym miastem”. Już same różnice estetyczne są piorunujące. Gospodarka miejscowa, mimo porównywalnej liczby ludności, wydaje się być ułamkiem oferty handlowej i gospodarczej sąsiedniego czeskiego, statystycznie mniejszego miasta Liberec

Centralizacja mediów i przez to wielu sektorów gospodarki jest już tak znaczna, że jak to określił krytyk:

W Polsce nawet aktor cz inny szansonista najczęściej musi się przenosić do Stolicy, aby osiągnąć sukces. Coś się zmieni – nie przypuszczam… Myślenie kategoriami warszawskiej ploty, stołecznego magla, powoduje, że i tak niedouczeni publicyści nie potrafią zrozumieć ani tempa przemian na tzw. „prownicji”, ani zasad rozwoju gospodarczego w innych aglomeracjach lub konurbacjach miejskich, ani regionalnych i lokalnych problemów…(autor: internauta Zygfryd)

Jest to wynikiem niczego innego jak centralizacji mediów na skalę niespotykaną poza Węgrami na kontynencie europejskim.

Wiele sektorów infrastruktury to całe dekady zapaści. Ich reformy rynkowe się nie powiodły. Rynki pozostały zamknięte dla konkurencji, a rządy, mimo unijnego prawa nakazującego ich otwarcie np. dla międzynarodowej konkurencji, jeszcze przykręciły śrubę. Wprowadzono po prostu dalsze wymogi urzędowych zgód (np. wymóg zgody ministra spraw zagranicznych na pociągi pasażerskie przekraczające granicę, co uniemożliwiło otwarcie tego rynku).

Ekonomiści badają także ekonomikę instytucji. Jest to nauka dość nowa. Badamy, czy istniejące otoczenie rynku politycznego- think-tanki, instytuty, są wystarczająco silne aby móc sprawować funkcje kontrolne. W Polsce niemal nie ma całych sektorów podobnych instytucji. Sektor nauki jest finansowany z rządu, więc naukowcom trudno wyrażać niezależne opinie. Krytyczni ekonomiści mogą np. prowadzić własne biznesy edukacyjne, własne uczelnie, dopiero wtedy mając finansową bazę wypowiadania niezależnych osądów.

Czym grozi „upaństwowienie” nauki? Choćby tym że ta zostanie upolityczniona, a, niczym za reżimu sanacyjnego, nieprzychylni albo nie zrobią kariery, albo nawet nie zawitają w progi wielu instytucji. Rząd może dyktować i nauczać własnych definicji np. długu publicznego, co zdaje się zresztą odbywa, na przekór takim naukom jak rachunkowość. Historia wszak uczy że politycy mogą ogłosić wiele bzdur jako obowiązujące prawa. W Polswce dekretami ustala się szczegóły programów nauczania na kierunkach uniwersyteckich, ustala się rozporządzeniami źródła danych do sporządzania rządowych statystyk. Polska wciąż nie dorobiła się niezależnej instytucji statystycznej.

Podobnych zaszłości można mnożyć, opóźnienia w dziedzinie reform instytucji w wielu sektorach gospodarki sięgają już dwóch dekad. Kryzys jest nie tyle jakimś nieprzewidzianym wypadkiem, co konsekwencją lat zaniedbań. Wydaje się że nie ma środków, poza pieniędzmi politycznymi, na niezależne instytucje. Ja osobiście głowię się jak pozyskać środki dla instytutu na kampanie informacyjne dla władz regionalnych, mogące powstrzymać lokalne samorządy od demontażu rozmaitych elementów infrastruktury, co czego coraz częściej dochodzi.

Są to coraz bardziej kosztowne kampanie, a listy email nie wystarczają. W planach mam kampanię na rzecz ocalenia dawnego międzynarodowego portu lotniczego w Krzywej koło Jeleniej Góry. Sądzę że w warunkach gospodarczych Czech czy RFN funkcjonowałby. Nie wspominając o tysiącach km linii kolejowych, które w tamtych krajach nadal znajdują klientów i tworzą miejsca pracy- tutaj próbowałem się upominać jedynie o gospodarczo najcenniejsze fragmenty sieci, niestety- w wielu miastach nawet nie trafiłem do prasy. Być może myślenie w kategoriach „tamtych” systemów gospodarczych tym w Polsce skutkuje?

Powracając do tematu przyczyn tego stanu rzeczy: Polska ma po prostu odmienny ustrój, skutkujący takim a nie innym efektem, wynikiem. Niereformowany ustrój polityczny spowodował taki a nie inny efekt gospodarczy- takie jest moje zdanie. Znam nieco polskie realia i różne środowiska, mam wrażenie że nawet samo wykonanie jakiejś akcji na rzecz określenia zmian w ustroju kraju jest logistycznie niemal niewykonalne. Kiedyś podobne spotkanie zorganizował już nieżyjący rzecznik praw obywatelskich, ale pewne postulaty, takie jak np. przekształcenie kraju w system federalny, bardziej w kierunku modelu nieco czeskiego, a bardziej austriackiego, szwajcarskiego czy niemieckiego, traktowano jak tematy taboo. Z owych propozycji nic zresztą nie wynikło. Ciekawe co musi się wydarzyć, by ktoś na poważnie podszedł do kwestii reformy ustroju kraju?

Dzisiejsza zapowiedź nowej polityki gospodarczej: nadal epoka prób i błędów

Na portalu Salon24, we wpisie autora „Andromeda” wyczytałem: „Ma powstać  „specjalna”  spółka pod program o nazwie „Inwestycje Polskie”. Będzie miała do dyspozycji 40 mld zł do wydania do 2015 roku. Operatorem będzie państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego. Ma to być dźwignia na rzecz kredytowania gospodarki. – Będzie służyła inwestycjom, które muszą być inwestycjami opłacalnymi. Nie będzie formą pomocy publicznej.”

Dziwić może, czemu to nie prywatni przedsiębiorcy mieliby inwestować, skoro inwestycje mają być opłacalne? Sektor prywatny może wszak sfinansować nawet duże przedsięwzięcia, i być może opcją mniej korupcjogenną byłoby nawet partnerstwo publiczno-prywatne. Tak powstają nawet nowe linie kolei miejskiej w Londynie- ludzie z miejskiego zarządu tego systemu opowiadali na konferencji, w jaki sposób finansują ambitne programy rozbudowy infrastruktury. Jeśli dana działalność jest rentowna, a wiele takich odcinków jest, to na uzgodniony okres, np. 30 lat, infrastrukturą zarządza prywatny przedsiębiorca w zamian za ściśle uzgodnioną jakośc usług. Istnieją całe skomplikowane systemy wzajemnych rozliczeń między stroną komunalną, rządową a sektorem prywatnym dokonującym inwestycji, nawet w tych dziedzinach które w minionym „socwieczu” było domeną agend rządu.

Co się okazało? Że od sektora prywatnego prościej i skuteczniej jest reprezentantom ludności, rządu, wymagać osiągania określonej jakości usług, niż gdy oni sami wybierają zasoby ludzkie do realizacji tych inwestycji. Zwykle w takich warunkach „rozdrobnionego akcjonariatu” uwidaczniają się problemy dzięki którym zamykaliśmy miniony system.

Dziś ma się wrażenie powrotu do ideologicznego punktu wyjścia. Gdy czytam zagraniczną literaturę popularnonaukową z tego tematu, naukowcy drążący te tematy opisują zanik nauczania różnych dziedzin nauk ekonomicznych. Oto z programów nauczenia znika przedmiot „polityka gospodarcza”. Jest to dziedzina w której ekonomiści analizują efekty różnych działań polityków na wyniki gospodarcze reformowanych branż. W Polsce w debacie publicznej, nader ogólnikowej, w ogóle rzadko się ktokolwiek zniża do debatowania „nudnych szczegółów”, z racji skromnej bazy gospodarczej i niskiej zamożności nie ma miejsca na tego typu treści w mediach. O reformach niektóre media sobie przypominają gdy dochodzi do katastrof.

Tymczasem w wielu nadal „mocno państwowych” strukturach dochodzi do niebezpiecznych zaniedbań, technologicznie poziomem bezpieczeństwa można sięgnąć niekiedy nawet poniżej poziomu Indii czy Kazachstanu etc. O niebezpieczeństwach piszą dziś dziennikarze- społecznicy, opowiadają ze szczegółami anonimowi internauci mający zakulisową wiedzę – pracując np. w danej branży gospodarki.

„To już było” chciałoby się powiedzieć. Obecny polityk odgrzebał politykę okresu stop-and-go, tudzież post-war settlement, mieszanej gospodarki okresu Wielkiej Brytanii od okresu po drugiej wojnie światowej do początków rządów Żelaznej Damy. I wiele z reform wykonała wcale nie Żelazna Dama, ale następujące po niej gabinety.

Ciekawe, skąd współcześni politycy biorą swoje koncepcje? Szkoda, że dziś nie uczy się polityki gospodarczej, a zwłaszcza historii polityki gospodarczej. Nawet na studiach doktoranckich te tematy nie są wcale aż tak mocno obecne.

Możliwe że polskie problemy wynikają z niedostatków systemów kształcenia, i miną dekady, nim coś się uda zmienić.A może też- pora sięgnąć do literatury i sprawdzić, co spowodowało zmiany w takich krajach jak Wielka Brytania? O takich tematach pisałem w języku niemieckim na witrynie Instytutu Historycznego. Próby jej elektronicznego przetłumaczenia na polski się nie powiodły, niemniej: polscy politycy, podobnie jak ich angielscy koledzy, już drugą dekadę trenują „trial and error”, system prób i błędów. Może niejaką pomocą w tym procesie będą słowa szefa angielskiego rządu na konferencji partyjnej w roku 1976, przytoczone we wspomnianej pracy mojego autorstwa („Die britische Marktwirtschaft und das post-war settlement, Adam Fularz, 2003, www.historyczny.ie.org.pl):

„Zwykliśmy myśleć że mogłeś wydostać się z recesji i zwiększyć zatrudnienie poprzez cięcia podatków i zwiększanie wydatków rządowych. Powiem wam w całej szczerości że opinia ta dłużej nie istnieje, i że w zakresie, w jakim kiedykolwiek funkcjonowała, tylko pracowała przez wstrzyknięcie większej dawki inflacji w gospodarkę, następnie owocowała wyższym poziomem  bezrobocia jako następnym krokiem. Za sobą mamy ucieczkę z (sic!) najwyższej stopy inflacji jaką kraj ten znał, mamy przed sobą jeszcze ucieczkę przed skutkami: wysokim bezrobociem. To jest historia ostatnich 20 lat. „

Tekst źródłowy tłumaczenia:

„We used to think that you could spend your way out of a recession, and increase employment by cutting taxes and boosting Government spending. I tell you in all candour that that opinion no longer exists, and that in so far as it ever did exist, in only worked by injecting a bigger dose of inflation into the economy, followed by a higher level of unemployment as the next step. We have just escaped from the (sic) highest rate of inflation this country has known, we have not yet escaped from the consequences: high unemployment. That is the history of the last 20 years.”

(cytowane za: Middleton, 2000 [Roger Middleton, 2000: ‚The British Economy Since 1945- Engaging with the debate”; Houndmils, Basingstroke, Hampshire: Macmillan; pages 67-95])

Adam Fularz

BIBLIOGRAFIA PODSTAWOWA
Roger Middleton, 2000: ‚The British Economy Since 1945- Engaging with the debate”; Houndmils, Basingstroke, Hampshire: Macmillan; pages 67-95
Roger Middleton, 1996:”Government versus the market” Cheltenham: edition Edward Elgar.
Graham, Andrew, 1997: „The UK 1979-95: Myths and Realities of Conservative Capitalism”, in: Colin Crouch, Wolfgang Streeck (eds.), Political Economy of Modern Capitalism: Mapping Convergence and Diversity. London/Thousand Oaks/New Delhi: Sage, 117-132.
Abromeit, Heidrun, 1999: „Entwicklungslinien im Verhنltnis von Staat und Wirtschaft“, in: Hans Kastendiek, Karl Rohe, Angelika Volle (Hrsg.), Groكbritannien: Geschichte – Politik – Wirtschaft – Gesellschaft. Frankfurt/M., New York: Campus, 358-378.
Shonfield, Andrew, 1968: Geplanter Kapitalismus: Wirtschaftspolitik in Westeuropa und USA. Kِln/Berlin: Kiepenheuer & Witsch, 101-139.

POGŁĘBIAJĄCA:
S. Ball & A. Seldon (eds)
The Heath Government, 1970-1974 (1996)
S. Brooke
Labour’s War: The Labour Party during the Second World War (1992)
K. Jefferys
Retreat from New Jerusalem: British Politics 1951-1964. (1997)
D. Kavanagh & P. Morris
Consensus Politics from Attlee to Major (1994)
K.O. Morgan
The People’s Peace, (1992)
C. Ponting
Breach of Promise: The Labour Government 1964-1970 (1989)
A. Sked & C. Cook
Post-war Britain 1945-1992, (1993)

Die britische Marktwirtschaft und das post-war settlement

Adam Fularz, 2003

Die britische Marktwirtschaft und das post-war settlement

Adam Fularz, 2003

List w sprawie otw. dostępu do treści naukowych

http://otwartymandat.pl/

luty 2012

Szeroki dostęp do wiedzy jest kluczowym elementem warunkującym rozwój współczesnych społeczeństw i ich miejsce w układzie globalnym. Szczególnie w nauce, dostęp do opublikowanych wyników zrealizowanych badań ma podstawowe znaczenie dla tempa dalszego rozwoju danej dziedziny.
Wyniki badań finansowanych ze środków publicznych powinny być dostępne publicznie bez ograniczeń. Na całym świecie instytucje finansujące badania wprowadzają w ostatnich latach tzw. mandat otwarty – wymóg, aby publikacje prezentujące wyniki tych badań były bezpłatnie dostępne w sieci Internet.
Sygnatariusze niniejszego apelu zwracają się do wszystkich polskich instytucji finansujących naukę, w tym MNiSW, NCBiR i NCN, o wprowadzenie wymogu otwartości oraz zapewnienie technicznych, ekonomicznych i prawnych warunków jego realizacji w odniesieniu do publikacji stanowiących polski dorobek naukowy.
Przegląd sposobów wdrażania otwartego dostępu do treści naukowych i propozycje implementacji tego modelu w Polsce zostały przedstawione w przygotowanej na zamówienie MNiSW ekspertyzie “Wdrożenie otwartego dostępu do treści naukowych i edukacyjnych”.

Komentarz na temat otwartości w nauce

http://www.youtube.com/watch?v=AXqu9VS47lA&feature=player_embedded

Sejmy w Poznaniu

Sejm Wielkiego Księstwa Poznańskiego

Sejm Wielkiego Księstwa Poznańskiego (niem. Provinzial Landtag des Grossherzogthums Posen) – było to zgromadzenie skupiające wszystkie stany Wielkiego Księstwa Poznańskiego, a później Prowincji Poznańskiej. Król pruski nadał Księstwu prawo zbierania się sejmu stanowego w 1823 roku. Jego skład określiło rozporządzenie wydane w 1824 roku, a zwołano go po raz pierwszy 21 października 1827 roku. Ostatni zebrał się w 1845 roku.
Spis treści

    1 Kompetencje
    2 Skład
   
Kompetencje

Sejm pełnił jedynie funkcję doradczą. Miał prawo opiniować projekty aktów prawnych odnoszących się do prowincji, a także niektórych o znaczeniu dla całego kraju. Posłowie mogli także uchwalać petycje i zażalenia przedstawiane królowi pruskiemu.

Skład

Łącznie Sejm stanowiło 48 posłów z trzech stanów: 24 z nich wywodziło się ze szlachty, 16 z mieszczaństwa, a 8 było chłopami. Wszyscy musieli być chrześcijanami. Spośród 24 reprezentantów szlachty 2 (następnie tę liczbę zwiększono do 4) było wirylistami. Pozostali wybierani byli w wyborach bezpośrednich przez posiadaczy majątków ziemskich. Siedem największych miast wybierało swoich posłów w wyborach bezpośrednich, pozostałe miasteczka, a także reprezentanci chłopstwa wybierani byli w wyborach pośrednich. O prawie głosowania dwóch niższych stanów decydował cenzus majątkowy. W związku z powyższym Polacy przeważali tylko w reprezentacji stanu pierwszego (ziemiaństwa), nielicznie występowali wśród przedstawicieli miast i nie było ich w pierwszych sejmach w reprezentacji chłopskiej.

Kadencja posłów trwała 6 lat przy czym co 3 lata wymieniano połowę składu. Zgodnie z prawem Sejm zbierał się co 2 lata, jednak w praktyce było to rzadziej. Obradom przewodniczył marszałek wybierany ze stanu szlacheckiego. Obradom dwóch pierwszych sejmów, w roku 1827 i w 1830, przewodniczył książę Antoni Paweł Sułkowski.

Polski Sejm Dzielnicowy

Plik:Kino Apollo Poznań.JPG

Polski Sejm Dzielnicowy – jednoizbowy parlament obradujący w dniach 3-5 grudnia 1918 roku w poznańskim kinie Apollo (posiedzenia komisji) i w nieistniejącej już sali Lamberta (posiedzenia plenarne, na jej miejscu znajdują się obecnie punktowce na Piekarach). Składał się z 1399 przedstawicieli Polaków zamieszkujących ziemie pozostające w granicach Niemiec. W obradach wzięło około 1100 spośród nich.

Spis treści

    1 Geneza
    2 Wybory
    3 Obrady

   
Geneza

Po wybuchu rewolucji w Niemczech i zawieszeniu broni, korzystając z zamieszania, tymczasowy Komisariat Naczelnej Rady Ludowej wymógł na niemieckich władzach zgodę na zorganizowanie parlamentu składającego się z reprezentantów osób narodowości polskiej. Jedynym warunkiem władz pruskich była zgoda na to, że sejm nie będzie miał prawa oderwać żadnego fragmentu niemieckiego terytorium.

Wybory

Tymczasowy Komisariat NRL w dniu 14 listopada 1918 wydał odezwę w sprawie przeprowadzenia wyborów delegatów do Polskiego Sejmu Dzielnicowego. Wybory odbyły się pomiędzy 16 listopada a 1 grudnia. W wielu miejscach miały one formę wiecu. Kobiety miały zarówno czynne, jak i bierne prawo wyborcze.

Ogółem wybrano 1399 posłów z czego:

    526 reprezentowało Wielkopolskę
    431 – Śląsk
    262 – Pomorze Gdańskie
    133 – skupiska ludności polskiej na zachodzie Niemiec, głównie w Nadrenii i Westfalii
    47 – Warmię i Mazury.

W tej liczbie znajdowało się 129 kobiet i 75 katolickich księży.

Najliczniejszą grupę stanowiły osoby związane z endecją.

Obrady

Sejm obradował pomiędzy 3 a 5 grudnia 1918 roku w budynku Kina Apollo przy ul. Piekary 17 w Poznaniu. W tych dniach w obradach brało udział około 1100 posłów, z czego ponad połowa wywodziła się z Wielkopolski.

Podczas obrad Sejm zajmował się głównie sprawami Wielkopolski, Pomorza Gdańskiego, Śląska oraz Warmii i Mazur zarówno pod względem politycznym jak i ekonomicznym oraz społecznym. Jedną z ważniejszych uchwał było powołanie Naczelnej Rady Ludowej jako jedynej i legalnej władzy zwierzchniej Polaków w Niemczech.

W obradach poruszano takie tematy, jak granice przyszłego państwa Polskiego, dostęp do morza, stosunek do rewolucji w Niemczech i Rosji, do rządów państw Ententy oraz innych, odradzających się państw. Zajmowano się także przyszłym ustrojem państwa polskiego, stosunkami społecznymi, problemem mniejszości narodowych, głównie niemieckiej, stosunkami między państwem i Kościołem.

Podjęto także kwestię tymczasowego rządu ogólnopolskiego. W uchwale Sejm Dzielnicowy wyraził wolę, by w Warszawie powołano jak najszybciej Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, złożony z przedstawicieli wszystkich partii i zaborów, który przejąłby władzę z rąk Józefa Piłsudskiego, sprawującego ją nie z woli narodu, a Rady Regencyjnej powołanej przez zaborców.

Pomimo, że Sejm nie mógł podjąć uchwały o oderwaniu ziem polskich od Niemiec, wyraził on wolę powstania zjednoczonego państwa polskiego z dostępem do morza. W tej sprawie wysłano między innymi telegramy do Georges’a Clemenceau, Thomasa Woodrow Wilsona i Davida Lloyd George’a.

5 grudnia Sejm zawiesił obrady. Do ich wznowienia już nie doszło.

źródło: Wikipedia

O historycznie poprawne nazwy regionów. Kazus Lubuskiego.

Już nawet Rzymianie dawali podbitym narodom i społecznościom więcej swobody niż polski system polityczny. System finansowania kampanii do samorządów lokalnych, pozwalający partiom centralnym finansować kampanie swoich kandydatów do wyborów lokalnych, upartyjnił te szczeble administracji, odcinając wpływ lokalnych gremiów.

Skutkuje to sytuacjami kuriozalnymi. Prowadząc także dział historyczny, i z przerażeniem konstatuję że opinie historyków, dotyczące poprawnych naukowo i historycznie nazw ziem, lądują gdzieś w blogosferze. Zaś lokalna władza z pomocą nawet pracowników samorządowych instytucji szyje nową historię pod zmienioną nazwę województwa- świetny nabój dla śmiertelnie śmiesznych kpin bloggerów. Taka władza regionalna traci powagę w zetknięciu z wikipedią choćby. Historia regionu miesza się z szytą grubymi nićmi polityką historyczną mającą może usprawiedliwić czyjś pobieżny, podbudowany patriotycznymi pobudkami pomysł. Bałagan panuje nawet w nazewnictwie prowincji, a muzea lądują dziesiątki kilometrów od ziem których nazwy noszą.

Krainy w Polsce to Wielkopolska (łac. Polonia Maior), Małopolska (łac. Polonia Minor), Mazowsze (łac. Mazovia), Kujawy (łac. Cuiavia), Śląsk (łac. Silesia), Pomorze (łac. Pomerania), wyróżniamy Pomorze Zachodnie (Cispomerania) i Gdańskie  (Pomerelia), Prusy (łac. Prussia), Polesie (łac. Polesia), Ruś Czerwona (łac. Ruthenia Rubra), Podlasie (łac. Podlachia), Łużyce (łac. Lusatia, są to tereny wokół  miast Żary, Lubań, Gubin i Zgorzelec), Suwalszczyzna (łac. Sudovia). Oddzielne regiony stanowią Orawa (Oravia), Hrabstwo kłodzkie (terra Glacensis), autonomią władze nazistowskie kusiły mieszkańców Podhala.

Jest przykre, że ze strony polskich władz nie można liczyć choć na poprawne historycznie nazwy regionów, choćby i dwuczłonowe, jak w Niemczech- w przypadku aż 6 z landów. W moim regionie wciąż dominuje w oficjalnych urzędach nazwa która w żaden sposób nie jest historycznie powiązana na przykład z jego oboma stolicami. Gorzów Wielkopolski leży na terenie historycznej kasztelani santockiej, która należała do Wielkopolski przechodząc we władanie brandenburskie w XIII wieku. Zielona Góra od początku swojego istnienia wchodziła w skład Dolnego Śląska. W przeglądzie literatury publikuje się historie tego regionu pod nazwą Nowa Marchia. Inne jej odmiany to marchia nova, terra transoderana, Marchia Zaodrzańska. Tymczasem termin Ziemia Lubuska odnosił się do obszaru mniejszego, samemu będącego częścią Nowej Marchii, i był on tworem pospiesznej polityki nazewniczej tworzonej naprędce zaraz po II wojnie światowej.

„Do powszechnego obiegu w Polsce powojennej termin Ziemia Lubuska wprowadziła w 1945 r. Maria Kiełczewska-Zaleska z Instytutu Zachodniego podając opis historycznej ziemi lubuskiej jako małej krainy nad Odrą, która odgrywa rolę łącznika Pomorza ze Śląskiem. Wg jej definicji kraina miała ciągnąć się po obu brzegach Odry, od ujścia Nysy Łużyckiej po ujście Warty[22][23].

Rok później (1946 r.) publikacja B.Krygowskiego i S.Zajchowskiej rozciągnęła nazwę Ziemi Lubuskiej daleko poza właściwą ziemię lubuską włączając część Wielkopolski, Pomorza i na południe od Odry – część Śląska. Jednocześnie określono, że Ziemia Lubuska jest „zachodnią cząstką Wielkopolski” co wynika z warunków naturalnych charakterystycznych dla całości[6].” (za: wikipedia)

Herby krain tworzących woj. lubuskie
Herb poprawny historycznie

 Datei:Wappen Preußische Provinzen - Brandenburg.png
Herb z czasów prowincji brandenburskiej

Obowiązujący herb woj. lubuskiego
Herb w użyciu lokalnych władz- obie gwiazdy symbolizują główne miasta, wg autora tej koncepcji.

W powyższy sposób możnaby na nowo pisać historię wszystkich ziem, narysować od nowa ich godła, historykom jednak chodzi o nazewnictwo i symbole poprawne historycznie. Rząd w Warszawie winien się zająć raczej zbieraniem podatków od kontrolowanych regionów, a kształty i granice winny odzwierciedlać uwarunkowania historyczne, mieć także swoje uzasadnienie historyczne, zamiast być dla lokalnych społeczności głównym tematem obśmiewczego portalu (jak blog „Zlikwidujmy Lubuskie” redagowany bodaj przez mieszkańca Łużyc, dziś administracyjnie nazwanych „Lubuskim”).

Reformujmy: pora na decentralizację?

Myślę że jest trochę przykre że ludzie którzy reprezentują różne środowiska naukowe mają tak znikomy wpływ na cokolwiek- nie stać nas na zabranie zdania po prostu. Nie mówię o pisaniu na blogu, ale np. o wydaniu recenzowanej pracy badawczej drążącej dany temat etc. Nie ma pieniędzy na niezależne instytucje, obawiam się.

„To nie ludzie, to system”- możnaby powiedzieć patrząc na bilans transformacji ustrojowej. Dzięki zmianom instytucjonalnym reformatorom udaje się podnosić dobrobyt społeczeństw, gospodarek. Zmieniane są organizacje i struktury rynków, struktury rządów, rządy się wycofują z różnych branż. Regionom i miastom daje się dużo więcej niezależności, po to by mogły konkurować między sobą, co okazuje się być skutecznym narzędziem antykorupcyjnym. Regiony „gdzie coś nie gra” szybko odstają od reszty.

Polski ustrój nie działa sprawnie. Gdyby szczegółowo przyjrzeć się jakiejśtam konkretnej polskiej branży, to okaże się że z wieloma tego typu reformami, które zrobiono np. w Czechach dekadę czy półtorej temu, w Polsce w ogóle nie wystartowano. Pracownicy państwowych jeszcze firm sami myślą o przejęciu, zajęciu majątku- sektor upada a od lat rządy nic nie reformują.
Nie wiadomo, dlaczego, przypuszczalnie nie istnieje mechanizm który po prostu pogania polityków do reform. W krajach takich jak Szwajcaria każda innowacja- np. zmiana systemu oświetlenia dróg- jest szybko kopiowana przez inne kantony- naśladowców. W Polsce te mechanizmy nie działają. Centralizacja powoduje brak konkurencji między regionami.

Taka cecha wymuszająca postęp, rozwój, jest immanentną  właściwością skutecznego systemu politycznego. W Polsce coś się zepsuło, nie udało, nie zostało wprowadzone, do tego stopnia że mieszkając w regionie przygranicznym można usłyszeć komentarze od przyjezdnych: „macie już jak w Rosji”. Gdy się wyjedzie z tych kilku polskich aglomeracji które są „po stronie rozwoju”, zobaczymy połacie gdzie czas się nie tyle zatrzymał, co wręcz cofa. Zaraz za granicą na Odrze jest region w którym część infrastruktury podupadła do poziomu gorszego niż miało to miejsce zaraz po II wojnie światowej.

Na wczorajszej konferencji oglądaliśmy zestawienia historycznych czasów przejazdu różnymi odcinkami infrastruktury kolejowej w moim regionie. Rzadko prowadzi się takie kwerendy historyczne, niemniej warto odnotować że np. z tym sektorem jest w moim regionie kraju gorzej niż w pierwszym roku po zniszczeniach II wojny światowej.

Ekonomista miast i regionów bada zamożność na podstawie analizy dawnych czasopism, przegląda przedwojenne książki telefoniczne, analizuje ofertę imprez kulturalnych, liczy liczbę sklepów, klubów, restauracji dawniej i dziś. Porównuje także mikroekonomicznie, liczbowo, przygraniczne gospodarki, sąsiadujące przez granicę podobne miasta.

Co można powiedzieć o strukturze instytucji po polskiej stronie? Jest drastycznie, drastycznie odmienna. Współczesna ekonomia to także takie paradygmaty structure-conduct- performance. Sprawność funkcjonowania, wyniki zależą od struktury. To dlatego systemy gospodarki nakazowo-rozdzielczej przegrały z innymi systemami. Polska transformacja ustrojowa stanęła gdzieś pomiędzy, nie widać nawet żadnych ośrodków proponujących reformy ustrojowe.

Dane spływające z systemu administracji rządowej dla ekonomisty są czytelnym efektem błędów systemu: zbytniej centralizacji, także centralizacji mediów, niespotykanej w tej skali na kontynencie. Gdzieś  spływa za dużo dokumentów, różne organy nie radzą sobie z nawałem dokumentów. Kolejne rządy kończą w niesławie. Dopiero rząd Tuska był pierwszym który przetrzymał pierwszą kadencję.

Ostatnio po swojej stronie sieci społecznościowych ujrzałem zaś ścianę potwornych i negatywnych wiadomości, dosłownie przybijających. Lektura sieci społecznościowych mnie przeraża- poza wydarzeniami kulturalnymi niemal wszystkie wiadomości są takie że nie chce się ich czytać. W nadziei ratunku gospodarki miasta z którego pochodzę stworzyłem tam gazetę, startując niczym normalny niezależny biznes, ale z miejsca lądując w okolicach internetowej prasy podziemnej. Wprowadziłem tytuł dla rynku kultury nawet nie wysokiej, ale tej średniej.

Lokalna sieć układów to coś co trudno ominąć, nawet jeśli chce się robić pismo bardziej kulturalne. W dzisiejszych czasach zwykła prasa w sieci może być dla wielu szokiem. Realia prasy codziennej na prowincji muszą chyba sprawiać niemożność pisania o korupcji, skoro wg badań medioznawców jedynie mała część jest finansowo niezależna… 

Te wszystkie spostrzeżenia są przykre, można mieć wrażenie że wysiłki ekonomistów idą na marne, do tego stopnia że jakość życia urąga normom cywilizacyjnym w stopniu utrudniającym egzystencję. Nawet zwracanie uwagi na różnice jest dziś polityczne. Na rynku trudno przetrwać, skoro w nawet komercyjnych tytułach prasy codziennej przeważająca większość reklam pochodzi z organów administracji publicznej. Sektor państwowy przytłoczył media.

Jako ekonomista swoją pracę wykonuję z coraz mniejszą nadzieją, i zapewne zaniecham wysiłków przy dotychczasowych tendencjach. Grzebiąc w archiwum, odnajduję prace o polityce gospodarczej sprzed dekady i okazuje się że reformy różnych branż nie tylko się nie posunęły, ale też część z nich odkręcono. Szkoda trudu i lat życia na dogrzebywanie się o co tu chodzi, lepiej machnąć ręką niczym Amerykanie, dośc często budujący nowe miast naprawiać stare, niesprawne.

W Polsce brakuje ustrojowych mechanizmów naprawczych. Konstytucję zatwierdza zgromadzenie narodowe, które może nie chcieć ograniczyć swych prerogatyw np. na rzecz władz regionalnych. Gdy ongiś zaproszono mnie na spotkanie do Rzecznika Praw Obywatelskich, jeden z postulatów zmian ustrojowych wylądował na liście tematów tabu, nie zostało oficjalnie spisane. Chodziło o pogłębienie niezależności regionów. A ekonomista miast i regionów może wiele na ten temat powiedzieć.

Polski ustrój, w porównaniu z ustrojem niemieckim, bardzo złożonym, mającym wiele mechanizmów przeciwwag władzy, jest po prostu systemem niesprawnym, mniej od tamtego efektywnym. W rozwiązaniu niemieckim do kompetencji lokalnych samorządów należą do wiele znaczniejsze połacie dziedzin gospodarczych, choćby szkolnictwo włącznie z układaniem programów nauczania, podległe mu są lokalne uniwersytety etc.

Można mieć dość opisywania głębokości różnic, tym można sobie tylko narobić wrogów, nawet jeśli jest się blisko granicy, gdzie te różnice widać tym bardziej. „Polscy politycy mają wielki honor, ambicję, i nie lubią gdy im się zwraca uwagę”- zdradzają tajniki specyficznego lokalnego typu dyplomacji zapoznani ważni cudzoziemcy. Niestety, to jest wiedza dla mnie nowa, pochodzę chyba z innych środowisk, na międzynarodowych bankietach zwykle nie bywam. Także w innych kulturach ludzie są bardziej wobec siebie bezpośredni, chowają swój honor, i to dopiero od nich można się dowiedzieć jak jest naprawdę.

Dziwne jak poprawnie ma działać system polityczny, od którego zależy jakość gospodarki, skoro decyzje są zbyt scentralizowane, a organy centralne zbyt zapchane procesem decyzyjnym by móc sprawnie reagować. Nawet Czesi wydają się mieć dużo dalej posuniętą decentralizację, z dużym udziałem partii regionalnych i lokalnych w regionalnych parlamentach. W Polsce zachowały się budynki dwóch dawnych parlamentów regionalnych. Obecne sejmiki mają mocno okrojone kompetencje i znikome dochody w porównaniu z np. Rep. Federalną Niemiec.

Już nawet Rzymianie dawali podbitym narodom i społecznościom więcej swobody niż polski system polityczny. System finansowania kampanii do samorządów lokalnych, pozwalający partiom centralnym finansować kampanie swoich kandydatów do wyborów lokalnych, upartyjnił te szczeble administracji, odcinając wpływ lokalnych gremiów.

Skutkuje to sytuacjami kuriozalnymi. Prowadząc także dział historyczny, i z przerażeniem konstatuję że opinie historyków, dotyczące poprawnych naukowo i historycznie nazw ziem, lądują gdzieś w blogosferze. Zaś lokalna władza z pomocą nawet pracowników samorządowych instytucji szyje nową historię pod zmienioną nazwę województwa- świetny nabój dla śmiertelnie śmiesznych kpin bloggerów. Taka władza regionalna traci powagę w zetknięciu z wikipedią choćby. Historia regionu miesza się z szytą grubymi nićmi polityką historyczną mającą może usprawiedliwić czyjś pobieżny, podbudowany patriotycznymi pobudkami pomysł. Bałagan panuje nawet w nazewnictwie prowincji, a muzea lądują dziesiątki kilometrów od ziem których nazwy noszą.

Krainy w Polsce to Wielkopolska (łac. Polonia Maior), Małopolska (łac. Polonia Minor), Mazowsze (łac. Mazovia), Kujawy (łac. Cuiavia), Śląsk (łac. Silesia), Pomorze (łac. Pomerania), wyróżniamy Pomorze Zachodnie (Cispomerania) i Gdańskie  (Pomerelia), Prusy (łac. Prussia), Polesie (łac. Polesia), Ruś Czerwona (łac. Ruthenia Rubra), Podlasie (łac. Podlachia), Łużyce (łac. Lusatia, są to tereny wokół  miast Żary, Lubań, Gubin i Zgorzelec), Suwalszczyzna (łac. Sudovia). Oddzielne regiony stanowią Orawa (Oravia), Hrabstwo kłodzkie (terra Glacensis), autonomią władze nazistowskie kusiły mieszkańców Podhala.

Jest przykre, że ze strony polskich władz nie można liczyć choć na poprawne historycznie nazwy regionów, choćby i dwuczłonowe, jak w Niemczech- w przypadku aż 6 z landów. W moim regionie wciąż dominuje w oficjalnych urzędach nazwa która w żaden sposób nie jest historycznie powiązana na przykład z jego oboma stolicami. Gorzów Wielkopolski leży na terenie historycznej kasztelani santockiej, która należała do Wielkopolski przechodząc we władanie brandenburskie w XIII wieku. Zielona Góra od początku swojego istnienia wchodziła w skład Dolnego Śląska. W przeglądzie literatury publikuje się historie tego regionu pod nazwą Nowa Marchia. Inne jej odmiany to marchia nova, terra transoderana, Marchia Zaodrzańska. Tymczasem termin Ziemia Lubuska odnosił się do obszaru mniejszego, samemu będącego częścią Nowej Marchii, i był on tworem pospiesznej polityki nazewniczej tworzonej naprędce zaraz po II wojnie światowej.

„Do powszechnego obiegu w Polsce powojennej termin Ziemia Lubuska wprowadziła w 1945 r. Maria Kiełczewska-Zaleska z Instytutu Zachodniego podając opis historycznej ziemi lubuskiej jako małej krainy nad Odrą, która odgrywa rolę łącznika Pomorza ze Śląskiem. Wg jej definicji kraina miała ciągnąć się po obu brzegach Odry, od ujścia Nysy Łużyckiej po ujście Warty[22][23].

Rok później (1946 r.) publikacja B.Krygowskiego i S.Zajchowskiej rozciągnęła nazwę Ziemi Lubuskiej daleko poza właściwą ziemię lubuską włączając część Wielkopolski, Pomorza i na południe od Odry – część Śląska. Jednocześnie określono, że Ziemia Lubuska jest „zachodnią cząstką Wielkopolski” co wynika z warunków naturalnych charakterystycznych dla całości[6].” (za: wikipedia)

Herby krain tworzących woj. lubuskie
Herb poprawny historycznie

Obowiązujący herb woj. lubuskiego
Herb w użyciu lokalnych władz

W powyższy sposób możnaby na nowo pisać historię wszystkich ziem, narysować od nowa ich godła, historykom jednak chodzi o nazewnictwo i symbole poprawne historycznie. Rząd w Warszawie winien się zająć raczej zbieraniem podatków od kontrolowanych regionów, a kształty i granice winny odzwierciedlać uwarunkowania historyczne, mieć także swoje uzasadnienie historyczne, zamiast być dla lokalnych społeczności głównym tematem obśmiewczego portalu (jak blog „Zlikwidujmy Lubuskie” redagowany bodaj przez mieszkańca Łużyc, dziś administracyjnie nazwanych „Lubuskim”).
Nie zawsze kryterium ludnościowe przeważa nad funkcjonalnością, mogącą stanowić przyczynę gospodarczych sukcesów tych wolnych miast-krajów związkowych. W Niemczech miastami wydzielonymi są także dwa największe porty: 600-tysięczna Brema, rządzona przez Mieszczaństwo (Bürgerschaft- odpowiednik lokalnego parlamentu), w Hamburgu rządy sprawuje Mieszczaństwo Hamburskie,  są mechanizmy referendów miejskich i deputacji. Są to mechanizmy nieznane w strukturze instytucjonalnej Polski. Być  może to hamuje rozwój polskich miast portowych, muszących dokonywać wielkich inwestycji, które w polskich realiach przechodzą przez Warszawę i tamtejszy parlament centralny, zresztą rzadko obradujący. Powoduje to niemoc decyzyjną.

W Europie z 4 krajów składa się Zjednoczone Królestwo, federacjami są Argentyna, Australia, Austria, Belgia, Bośnia i Hercegowina, Brazylia, Kanada, Komory, Etiopia, Niemcy, Indie, Irak, Malezja, Meksyk, Mikronezja, Nepal, Nigeria, Pakistan, Fed. Rosyjska, Somalia, Sudan, Szwajcaria, Zjedn. Emiraty Arabskie, USA, Wenezuela.

W Europie regiony autonomiczne ma Azerbejdżan, Francja, Gruzja, Grecja, Mołdawia, Włochy, Portugalia, Rosja, Serbia, Ukraina, Wielka Brytania. W Hiszpanii są 2 autonomiczne miasta i 17 wspólnot autonomicznych. Wyspy Wielkiej Brytanii są autonomicznymi terytoriami zależnymi. Może taki status obudziłby podupadłe gospodarczo Świnoujście na wyspach Uznam i Wolin? W Chorwacji,  Bułgarii, Rep. Czeskiej i Rumunii stolica ma specjalny wydzielony status, tak jak w RFN, Wlk. Brytanii czy Belgii.

Włochy mają 7 regionów z autonomią, Austria ma 9 krajów związkowych, Wiedeń jest wyjątkiem. Funkcjonuje tam dodatkowo 15 miast mających własne statuty, o które moga się ubiegać ich władze. Belgia to miszmasz: dzieli się na trzy wspólnoty, trzy regiony, 10 prowincji. Wspólnota niemieckojęzyczna Belgii jest kierowana przez ministra-prezydenta, obejmuje teren liczący 75 tys. mieszkańców.

Czechy dzielą się na 13 krajów samorządowych oraz wydzielone miasto Praga. Parlamenty krajowe (zastupitelstvo kraje) liczą pomiędzy 45 a 55 przedstawicieli. Dziasła Rada Kraju (rada kraje), Urząd Kraju (krajský úřad), urząd Hetmana. Kraje z kolei dzielą się na okresy, odpowiadające polskim powiatom.

Dodatkowo: 24 czeskie miasta: Brno, Cieplice, Chomutov, Frydek-Mistek, Czeskie Budziejowice, Děčín, Hawierzów, Hradec Králové, Igława, Karlowe Wary, Karwina, Kladno, Liberec, Mladá Boleslav, Most, Ołomuniec, Opawa, Ostrawa, Pardubice, Pilzno, Praga (de facto), Przerów, Uście nad Łabą i Zlín to miasta statutarne, których administracja zorganizowana jest według lokalnego prawa zawartego w statucie miejskim.

W Polsce panują rozmaite fobie, tymczasem Kaszuby nie są nawet oddzielną krainą, np. w encyklopedii Wikipedia definiowane są jako region kulturowy zamieszkiwany przez autochtonicznych Pomorzan posługujących się etnolektem. Etnolektem jest zespół gwar śląskich, stanowiących zapożyczenia z okolicznych języków z przewagą źródłosłowu słowiańskiego.

Polska przynajmniej mogłaby, w planie minimum, powołać coś na rodzaj wspólnot dla mniejszości językowych, inaczej one wyginą. W spisie z 2011 509 osób deklaruje używanie śląskiego w domach. W Polsce śląski nie ma nawet statusu języka regionalnego, choć wniosek podpisało kilkanaście procent posłów. Język regionalny możnaby wówczas użyć w gminie.
Polska musi dokonać decentralizacji, oprócz wielu innych reform ustrojowych. Rozmaite mniejszości mogłyby mieć swoją autonomię- może „Republika Autonomiczna” czy podobny pomysł mógły wykreować lokalne produkty turystyczne? Jak na razie, wbrew różnym podsycanym obawom, lokalne języki są w Europie na wymarciu. Polska, nie dbając o lokalne odrębności, może je zniszczyć tak samo jak dosłownie zdziesiątkowanych dziś Łemków.

Appendix:

Analiza przypadku szczególnego:

Efektem polskiego centralizmu jest postępujący zanik rozmaitych mniejszości, mogących mieć duże znaczenie dla rozwoju gospodarczego poprzez wzrost atrakcyjności turystyczno-kulturowej. Oto niemal zanikł dziwny naród zaliczany do Karpatorusinów: Łemkowie. Naród, podczas polskich walk o niepodległość sam także ogłosił swoją. „Łemkiwśka Repubłyka” (Лемківська Република) istniała od 5 listopada 1918 do 27 stycznia 1919 z siedzibą w Komańczy; na czele republiki stanął jako prezydent Andrij Kyr. W ramach akcji bardziej policyjno- represyjnej niż wojskowej republikę zamknięto. Ludność rusińską i łemkowską podejrzewano o sprzyjanie rebelii wywołanej przez UPA w 1947 roku. Spowodowało to akcję wysiedlenia 40 % tej mniejszości.

Wg Narodowego Spisu Powszechnego w 2011 r. narodowość łemkowską zadeklarowało 10 000 osób, w tym 5 tys. osób zadeklarowało ją jako jedyną narodowość, 2 tys. jako pierwszą przy zadeklarowaniu również drugiej narodowości, 3 tys. jako drugą narodowość. Łemkowszczyzna nie jest nawet atrakcją turystyczną, lokalna odrębność, mogąca przyciągnąć turystów do zubożałego regionu, wręcz zanikła.

Dziś lokalne tradycje czy „separatyzmy” przeliczają się na dochody z turystyki, zainteresowanej np. historią miejscowej republiki i egzotycznymi innościami. O krainie Łemków słuch w Polsce niemal zaginął, gdzie indziej przypuszczalnie podobna mniejszość ocaliłaby swoją odrębność jako obszar autonomiczny. W polskich warunkach 90 % Łemków żyje poza Łemkowszczyzną (dane ze spisu powszechnego z 2002 r.). Stracono szansę na rodzaj atrakcji, mogącej ożywić pomijane turystycznie, niedoinwestowane regiony.  W typowym kraju zachodnioeuropejskim lokalna autonomia takiego obszaru byłaby prawdopodobnie możliwa.

Rys. Ulokowanie Łemkowszczyzny na mapie Polski, za: Wikipedia

Konkurencja na kolejach szansą na odbudowę wg zachodnioeuropejskich modeli biznesowych


W małym Nordhausen na sieć kolejową wjeżdżają specjalne tramwaje. cc wikimedia

Dostępność kolejowa podnosi wartość danego obszaru, całego regionu lub tylko jego niektórych punktów, w zależności od jakości oferty. Pasażerski transport kolejowy ma przede wszystkim kluczowe znaczenie w zapewnieniu sprawnego transportu w regionie, z peryferii aglomeracji do ścisłych centrów miast, gdzie na skutek korków i nieuniknionego zatłoczenia sieci drogowej dostać jest się najtrudniej. Tutaj kluczową rolę odgrywa transport kolejowy, wyrównując dysproporcje pomiędzy centrum a peryferią. Niestety, nie w Polsce. 
Generalnie we wszystkich województwach, poza może niektórymi rejonami aglomeracji warszawskiej czy trójmiejskiej, oferta przewozowa jest tak skąpa, że korzystają z niej pasażerowie pozbawieni możliwości wyboru innego środka transportu. W Wielkiej Brytanii z typowego 700-tysięcznego miasta pociągi odjeżdżają z częstotliwością po kilka na godzinę w każdym z kierunków, a pasażer może bez sprawdzania rozkładu po prostu przyjść na dworzec i wsiąść do najbliższego pociągu w pożądanym kierunku. W Polsce niemal nigdzie nie ma oferty przewozowej na tym poziomie. 
Nasza kolej oferuje powolne, niekonkurencyjne połączenia w odstępach często co godzinę lub kilka godzin i jest zorientowana na przewóz studentów, pasażerów z uprawnieniami do zniżek, pracowników kolei i tym podobnych grup. Większość dawnych pasażerów kolei korzysta dziś z komunikacji autobusowej lub motoryzacji indywidualnej. 
Moim zdaniem, jedyną receptą na poprawę sytuacji jest wprowadzanie konkurencji na rynek kolejowy. Co prawda, nie odwróci to generalnie obecnego trendu, a upadek regionalnej kolei pasażerskiej w Polsce wydaje się w obecnych uwarunkowaniach politycznych raczej nieunikniony, ale to spowoduje niewielką poprawę w tych kilku przypadkach, gdzie samorządy będą chciały zaryzykować. Wówczas jest nadzieja, że na rynek wejdą podmioty, które odstawią do lamusa lokomotywę spalinową z armadą wagonów, czyli dramatycznie nierentowny tabor PKP do przewozów regionalnych, w takich ilościach niespotykany już nigdzie w Europie. 
Jest niewielka nadzieja, że zaczną one budować kolej pasażerską w Polsce zupełnie na nowo, od początku, wg zachodnioeuropejskich modeli biznesowych.

Adam Fularz


Dajmy wreszcie polskiej nauce szansę na sukces


<!–[if !mso]>st1\:*{behavior:url(#ieooui) } <![endif]–>


Adam Fularz

Na czym polega praca dobrego naukowca w Polsce? Na odtwórczości, polegającej głównie na syzyfowym przekładaniu dorobku naukowców z innych krajów na język polski, po to by był on rozpropagowany w Polsce. Polska nauka- czyli według moich obserwacji odtwórcze przekładanie dorobku innych w celu uczynienia go zrozumiałym w Polsce- jest jak dla mnie lekkim bezsensem. Nie ma przecież czegoś takiego jak polska nauka. Są za to polscy naukowcy i nauka polskojęzyczna. Czyli oryginalna próba spolszczenia dorobku nauki światowej w bliżej nieznanym mi celu. Może popularyzacji wśród niedouczonych naukowców, którzy nie znają języka angielskiego? 
Ale im i tak niewiele pomoże: nawet jeśli są odkrywczy, to zwykle z powodu niewiedzy powtarzają to, co już zostało zbadane przez innych naukowców, ponieważ z powodu bariery językowej nie mają szansy na poznanie aktualnych tematów pracy innych naukowców na świcie. A jeśli im się nawet uda zagospodarować niezbadaną niszę, to ich odkrycia pozostaną zamknięte w polskim kotle językowym. Nie ma bowiem komu owych odkryć z tego kotła wykopywać i popularyzować. Wszak kariera polskiego naukowca tego nie wymaga, i jest zupełnie zadowolona z pławienia się we własnym polskojęzycznym sosie.
Ostatnio przeczytałem na forum internetowym relację osoby, która zainteresowała się najbardziej znanymi polakami. Zauważyła ona że spośród największych Polaków zdecydowana większość (Kopernik, Wojtyła, Chopin, Skłodowska-Curie, Paderewski, Polański, Modrzejewska) to byli emigranci, a tylko Wałęsa zrobił sukces tu, w Polsce, i to raczej w dziedzinie wymagającej języka polskiego, czyli krajowej polityce.
Dlaczego więc nie można być znanym na świecie, żyjąc w Polsce, i trzeba stąd emigrować by rozwinąć skrzydła i zyskać sławę? Ponieważ skutecznym ograniczeniem jest bariera językowa, sprowadzająca się do tego, że w Polsce wielokrotnie „odkrywano już odkryte” i powtarzano cudze błędy np. w dziedzinie reform gospodarczych, bowiem sięgnięcie po doświadczenia innych krajów, co byłoby chyba najprostsze, było niemożliwe głównie z powodu bariery językowej właśnie. Kopernik pokonał ją, pisząc po łacinie. Ale ilu było takich, o których dzięki barierze językowej świat nie usłyszał? Ile na tym straciliśmy jako naród?
Niestety: bariera jest i będzie barierą, a najlepiej jest ją pokonać jeśli tą barierę ustawimy w odpowiednim miejscu, zwłaszcza w sytuacji gdzie o usytuowaniu tej bariery możemy decydować my sami. Obecnie bowiem ta bariera jest ustawiona niezbyt szczęśliwie. Ustawiono ją dla niewykształconej przeciętności skazanej na przetrwanie, a nie w sposób umożliwiający ludziom osiągnąć sukces, wobec czego efekty jakie są, każdy widzi. Oczywiście zgadza się- każdy polski naukowiec może publikować po angielsku, ale najczęściej tego nie musi i nie robi.
Nauka na świecie jest tylko jedna, i wiele krajów bogatszych i większych od Polski na ogół odpuściło sobie niezdrowe ambicje pokonania wiodących języków światowej nauki, w przypadku rozwoju których zadziałały korzyści skali. Ale trzeba to zrobić : ograniczyć użycie języka polskiego w całej wymianie myśli naukowych. Niech dominują języki obce, choćby tylko z tego powodu, by było więcej niż pewne, że na przeszkodzie swobodnej wymianie myśli nie stoją żadne przeszkody.
Ja bowiem nie widzę sensu dla jakiego szkolenie doktoranta w Polsce miałoby polegać na uczeniu go odtwórczości, gdzie jedynym jego „dorobkiem” jest inwencja przy żmudnej pracy tłumacza nowej terminologii na język polski. Skończmy z tym. Niech doktoranci piszą prace doktorskie po angielsku, niech publikują po angielsku. Wyjdźmy z tego błędnego koła, dajmy sobie spokój z powtarzaniem pracy już przez kogoś wykonanej. Spiszmy na straty tych którzy nie znając języków obcych mają nadzieję na dokonanie czegoś w nauce i byli klientami „naukowych tłumaczeń” pokoleń doktorantów. Machnijmy ręką na cały garb ludzi, którzy na tym stracą, i przestawmy barierę językową tak, że ci nieznający języka obcego staną po jej drugiej stronie. Niestety, to jest brutalne, trudne i dla niektórych bolesne, ale inaczej nie można tego zrobić. Efektem tego będzie to, że osoba dla której języki obce są barierą, nie będzie miała możliwości kariery naukowej w większości dziedzin i czasem pozostanie jej jedynie wąskie poletko tej nauki, gdzie użycie języka obcego nie miałoby celu.
Polskojęzyczna nauka winna się bezapelacyjnie kończyć na edukacji studentów i na opracowaniu skryptów i podręczników do ich nauki. Cała reszta winna być w językach światowej nauki, czyli głównie angielskim. Choć i to jest wątpliwe, bo ja, studiując na niemieckiej uczelni, miałem wiele podręczników anglojęzycznych, i mimo że wykłady były na ogół po niemiecku (bądź co bądź również języku nauki światowej), to materiały do nich nierzadko były już po angielsku. Język narodowy dominował jako wykładowy mniej więcej do licencjatu, a potem zakładano że student już wystarczająco opanował angielski (pewien poziom języka obcego był wymogiem uzyskania licencjatu), i bardzo często pracowano na materiałach angielskojęzycznych oraz oferowano całe kursy w tym języku. Umożliwiało to uczelniom pozyskiwanie i bezproblemowe wykorzystywanie zagranicznej kadry naukowej do prowadzenia wykładów i pracy naukowej.
Dla mnie nie ulega najlepszej wątpliwości, że cała reszta polskiej twórczości naukowej, ponad poziom magisterium, musi już być w językach nauki światowej, oczywiście poza dziedzinami, gdzie konieczne jest stosowanie języka polskiego, ale te stanowią niewielki procent w całym wachlarzu dyscyplin, spolszczanych w niezbyt wiadomym celu przybliżenia ich nie-za-bardzo-wiadomo-komu. Najpewniej profesorom bez znajomości języka obcego, których w opinii wielu wciąż należy dodrukowywać i wciągać w wir naukowej dyskusji, mimo że to kosztuje.
Dajmy więc sobie z tym spokój- zajmijmy się doganianiem postępu nauki światowej, gdzie w wielu dziedzinach, takich jak choćby ekonomia, jesteśmy w tyle. Po co zajmować się edukowaniem i wleczeniem za sobą balastu, skoro i tak wiadomo, że sukcesu w ten sposób się nie odniesie? Po cóż równać polskich naukowców z poziomem „nauki polskojęzycznej”? By ją skutecznie spowolnić? Przecież to nie ma sensu, poza tym że usprawiedliwia egzystencję tych tylko „polskojęzycznych”.
Niech bariera językowa będzie pokonana obowiązkowo przez wszystkich bez wyjątku, i niech będzie ustawiona zaraz po uzyskaniu magisterium, a najlepiej, by wstępem do niej był już okres studiów wyższych po magistracie, wprowadzający studentów w fachową literaturę spoza świata ich bariery językowej. Niech i doktorat i habilitacja, a tym bardziej profesura będą okupione bez wyjątku wymogami publikacji anglojęzycznych. Wówczas naukowiec stanie się synonimem kogoś, kto bariery do wymiany myśli nie posiada, i kto jest częścią światowej wspólnoty naukowej w pełnym tego słowa znaczeniu, czynnie w niej biorąc udział poprzez publikacje w językach umożliwiających wymianę naukową bez ograniczeń.
W jednej z dziedzin ekonomii, którą się zajmuję, na kilkudziesięciu mi znanych polskich naukowców, nie ma ani jednego, który byłby naukowcem w takim sensie znaczenia jak przedstawiłem poniżej. Nieliczni wolni od bariery językowej zazwyczaj obciążeni są balastem edukowania kolegów i zajmują się przekładaniem dorobku nauki światowej w celu rozpropagowania go wśród innych naukowców „bez języka”. Bowiem dziś normą jest właśnie nieumiejętność komunikacji ze światową wspólnotą naukowa i jej poziomem postępu, i stała się ona wygodną wymówką dla rzesz polskich profesorów, od których wprost nie można było wymagać znajomości podstawowych zagadnień z jakiegoś kluczowego podręcznika dla studentów z innego kraju. 
Nielicznym barierę językowa pokonującym pozostaje żmudne zadanie translatora, publikującego polskojęzyczne badania oparte na zagranicznej literaturze, mające w zamierzeniu doedukować polskich kolegów. Cel tego w moim odczuciu jest niewiadomy, być może jest to odruch litości, choć ogólny tego efekt z boku oglądany, przypomina prowadzenie ślepców w pochodzie piechurów. Przewodnikami są tłumacze, a bardzo częste kolizje ślepców z innymi, tudzież naukowe błędy, są nieodzowną częścią takiej wyprawy. Jedyna pociecha płynie z tego, że przez błędy ślepców nikt ze światowego peletonu piechurów nie będzie poszkodowany ponieważ ich nawet nie dostrzeże i nie zareaguje. Poszkodowanymi są jednak obywatele tego kraju, którzy dostają produkt w postaci nauki pełnej różnorakich błędów, może i usiłującej dotrzymać tempa, ale posuwającej się cokolwiek chaotycznie i po omacku, wszak brakuje jej solidnego „zaplecza” jakim jest łączność z jej światową towarzyszką. 
Być może po takim postawieniu sprawy okaże się że w Polsce jest niewielu naukowców będących na normalnym, to jest światowym poziomie, wszak niewielka część już od dawna pracuje w innych językach. Cała jednak reszta będzie wówczas nadganiać, a nowy, normalny standard z czasem zacznie owocować doganianiem światowego peletonu. Bo przecież nie ma innej możliwości by tą barierę pokonać jak to, że naukowiec będzie gwarancją braku bariery języka. Dopiero wtedy możemy być pewni, że nauka w Polsce nie jest produktem naukopodobnym, dziwnie opóźnionym o wiele lat. 
W mojej dziedzinie ekonomii tak właśnie było, a kolejne publikacje naukowców z mej dziedziny były dobrze wygotowane w niewielkiej ilości polskojęzycznej literatury z tego przedmiotu. Wymiany, bezpośredniego czerpania myśli z zagranicy niemalże nie było, a jak już, to istniała nadal siermiężna ideologia minionej epoki, tutaj jakoś mocno zakonserwowana i uparcie powielana. Jeśli nawet ktoś wyrwał się z nowymi tezami „z Zachodu” to na ogół nie był zrozumiany, ponieważ przepaść między „produktem myśli polskiej” a zagranicznym była dość spora. Wymiany i dorównania do poziomu być nie może, bowiem to właśnie system polskiej nauki jest nastawiony na wspieranie polskojęzyczności, właśnie w celu obrony tych „nierozumiejących”.
Pora to zmienić. Niech do uzyskania każdego kolejnego szczebla w karierze naukowej we wszystkich dziedzinach poza tymi w których użycie języka polskiego jest celowe, potrzebne będą obcojęzyczne publikacje. Niech polski będzie w pracy naukowej jedynie językiem pomocniczym, językiem skryptów dla studentów z pierwszych lat nauki. Niech polskie periodyki naukowe ukazują się tylko i wyłącznie w językach światowej nauki. I niech polska myśl naukowa zrobi wreszcie karierę, skoro myśli uwięzłej w polskojęzycznym kotle wyjść to za bardzo nie może. 
Wówczas jest wg mnie jakaś szansa dogonienia reszty świata, co ma szczególne znaczenie w takich zapóźnionych dziedzinach jak np. ekonomia. Bowiem w momencie gdy język polski jest standardem a przewodnim hasłem jest „polskojęzyczna nauka dla Polaków”, tej szansy w skali światowej już nie ma, lub jest ona bardzo nikła, a cała kariera naukowa zdaje się być wykonalna bez możliwości należytego zapoznania się z dorobkiem reszty badaczy na świecie. Z czasem strasznymi konsekwencjami gospodarczymi- znam naukowca który np. przygotowując reformy emerytalne, zrobił błąd w bilionowej wysokości…